WspomnieniaWstał pogodny ranek wrześniowy. Słońce umiejscowiło swe jasne promyki w roztrzepotanych strachem sercach ludzkich, kładąc w nie ukojenie jednocześnie z ciszą, która powoli zaczęła ogarniać okolicę po nieustannym dwudniowym boju, świście kul karabinowych i pocisków artyleryjskich. Szeroko rozszerzone po niedawnym strachu źrenice ludzkie patrzały z niemym zapytaniem, a na twarzach uwydatniał się wewnętrzny spokój po już minionej strasznej chwili. Ludzie chronieni w piwnicy ob. Jeskiego w Śladowie zaczęli z razu ostrożnie, potem coraz śmielej wychylać głowy na świat. Ja ze swoją rodziną również tam byłem i przez ciekawość, która mi nie dawała usiedzieć na miejscu skierowałem swe kroki na podwórze. Na razie nic godnego uwagi nie odwróciło moich oczu, tylko świat zdawał mi się jakiś inny, dziwny. Po chwili wzrok mój padł na dość dalekie sylwetki ludzkie i poznałem ze straszną grozą Niemców rozbrajających żołnierzy polskich, którzy tu i ówdzie pojedynczymi strzałami karabinów starali się chociaż jednego wroga zabić. Gdy oczy moje spostrzegły to, serce ścisnął nieopisany ból, z nim powróciła pełna przytomność, a z nią pełna świadomość ludzka. Złamany, obojętny na wszystko, obróciłem się i jak manekin, kroki bezwiednie skierowałem do piwnicy. Znalazłem mały, ciemny kącik i usiadłem skurczony z twarzą schowaną w dłoniach. Nagle z całkowitego odrętwienia wyrwał mnie szum odgłosów ludzkich, a potem pojedyncze urywane słowa w języku niemieckim. W pewnym momencie ukazała się wysoka postać Niemca z dzikimi oczami latającymi gorączkowo po obecnych. W ręku trzymał granat i rewolwer gotowy do strzału. Zasyczał strasznym świszczącym głosem i wskazał, żeby wszyscy opuścili piwnice. Po słońcu orientowałem się, że jest to południe. Na podwórzu stało kilkunastu Niemców. Część z nich pozostała przy nas, a kilku poszło przeszukać piwnice. Nie znalazłszy nic, coby mogło być wyrokiem na nas, pognali wszystkich w stronę Wisły, przyłączając do naszej gromady ludzi z dwóch sąsiednich piwnic ob. Ciurzyńskich. Co działo się w myślach i sercach ludzkich, to trudnym jest do określenia, bo pomimo dość licznej gromadki osób, nie tylko głos, ale westchnienie nie wyrwało się z żadnej piersi. W połowie drogi do Wisły jeden z Niemców wydał rozkaz, żeby stanąć. Wtedy rozdzielono nas. Kobietom kazano się wrócić do domów. Posłuszne rozkazowi, bez słowa zaczęły wolno odchodzić, żegnając się jedynie wzrokiem ze swymi najbliższymi. A mężczyzn znajdujących się w różnym wieku popędzono dalej. Dziadek mój Kołecki Walenty był w wieku 80-ciu lat, a brat mój Kitliński Bronisław miał 14 lat. Było również dwoje dzieci do lat 10-ciu. Te razem z wszystkimi potrafiły odczuć drogę „doli i niedoli”. Zbliżając się do wału nad Wisłą, z dala dostrzegliśmy dość dużą ilość żołnierzy polskich wziętych do niewoli. Doszliśmy do nich. Wtedy Niemcy kazali nam usiąść obok i zażądali oddania noży, brzytew itp. Po ukończeniu tej czynności ustawili nas trójkami, w przodzie żołnierzy, a za nimi cywilnych. Poszliśmy przez wał nad Wisłę. Szereg był długi. Przypuszczalnie mogło być około 100 żołnierzy, 50 cywilnych. Dodać muszę, że oprócz ludzi miejscowych byli również uciekinierzy z różnych stron. Gnani, nieświadomi na to czy daleko, gdzie, po co nas prowadzą, szliśmy wodząc wzrokiem badawczo i myśląc tylko, lecz żaden z nas myśli swych nie wypowiedział. Wreszcie [doszliśmy] do miejsca, gdzie zagadka została rozwiązana i każdy z nas dokładnie zrozumiał okrutną prawdę. Oczy nasze skierowały się na miejsce kaźni, które za chwile miało być zasłane trupami. Na rozkaz stanęliśmy nad wodą na wprost dwóch karabinów maszynowych, które stały na wale w odległości od nas 10-ciu metrów. Stojąc, widzieliśmy długie lufy, a przy nich, z palcami na cynglach, naszych katów. W oczach moich te dwa małe otwory luf wyolbrzymiły się i doszły do rozmiarów paszcz ogromnych potworów, które za chwilę miały nas pochłonąć, żeby zgryźć, zmiażdżyć i wreszcie wypluć haniebnie. Żołnierze stali, zdecydowani na wszystko najgorsze, odważnym stalowym wzrokiem, w którym można było wyczytać: „wolę śmierć niż haniebną niewolę”. Okazywany spokój wewnętrzny, jaki każdy z cywilnych starał się utrzymać, pierzchł nagle, a w miejsce jego wstąpił strach przed śmiercią, uporczywe i naglące prośby o litość oraz bezgraniczna rozpacz. Niestety, zimne katowskie oczy zbójów i haniebne ich serca nie potrafiły odczuć tego, a twarde bezlitosne sumienia nieczułe były na widok, który nagle stanął przed ich oczyma. Odpowiedzią na to był krótki rozkaz i zagłuszyła wszystko piekielna muzyka karabinów maszynowych. Pierwsi padali żołnierze, jeden za drugim ugodzeni kulami na wysokości piersi. Niektórzy staczali się w nurty Wisły, inni pozostali na lądzie. Zimne tchnienie śmierci owiało po nas, lufy kierowane po żołnierzach zbliżały swój kierunek w stronę nas. Wśród cywilnych powstał zamęt, poczęli się mieszać szukając w beznadziejnej sytuacji ostatniego ratunku życia. W tym momencie pada ostatni żołnierz, stojący o jeden krok ode mnie. Pchnięty mocą niewidzialnej siły, rzuciłem się na ziemię, o jeden ułamek sekundy wcześniej od pozostałych, których śmierć utuliła w swych ramionach. Upadłem na twarz, wyciągnięty głową do nich, z rękoma pod brodę. Teraz w leżących już strzelali, w dalszym ciągu bezlitośnie. Kule na tak krótki dystans wyszarpywały kawałki ciał razem z krwią, która bryzgała dokoła. Pozycja, w której leżałem, pozwoliła mi widzieć przestrzeń o promieniu dwóch metrów. Oczy moje spoczywały na rannych, trupach i tych, którzy jeszcze drgali konwulsyjnie, a przerażający, spazmatyczny jęk rannych rozdzierał powietrze. Padające rozpalone kule powodowały palenie się ubrań. Powietrze było nasycone niemiłą wonią. Wszystko zmieszało się razem. Stało się piekło na ziemi i chociaż słońce świeciło, to zdawało się, że ciemna noc zapanowała nagle. Chcąc zrozumieć chociaż cząstkę, gdyż całokształtu sytuacji zrozumieć nie sposób, myśląc tylko, trzeba być razem ze mną, a wówczas zrozumiałym byłoby, jak czuł się szczęśliwym między trupami „żywy trup”. Jedna z kul przebiegła mi po plecach, rozrywając kurtkę watową, marynarkę, sweter oraz koszulę na całą długość pleców. Po plecach odczułem gorąco. W chwilę potem trzy nakryły mnie w czapkę, czyli w daszek, przedziurawiły go i wpadły w ziemię obok nas. Wtedy zamknąłem oczy i leżałem z myślą, że umieram. Ucichło po okropnym zmasakrowaniu do niepoznania. Następnie kilku z nich, depcząc leżących, dobijali strzałami z rewolwerów [tych], których uważali za mniej rannych. Po dostatecznym nasyceniu swej żądzy odeszli. Mniej więcej po godzinie, która wydawała mi się po prostu wiekiem, gdy chciałem wreszcie wstać i pójść, wyprzedził mnie jeden spośród cywilnych. Zdołał tylko dać trzy kroki i w bezgranicznym strachu i błagalnej prośbie wypowiedział trzy razy: „panowie, zmiłujcie się”. Słowa jego przerwał ostry głos Niemca, dwa strzały i biedak padł na ziemię z cichym jękiem, ugodzony kulami. Po tym wypadku odeszła mi chęć poruszania się nawet. Leżałem więc bez ruchu do wieczora i całą długą noc wrześniową. Jęk powoli, coraz bardziej cichł. A rankiem, gdy słońce, rzucając swe słabe, skośne promienie, oświetliło okolicę i dosięgło do miejsca wczorajszej zbrodni, już żaden jęk nie wyrwał się z poszczególnych ciał ludzkich. Leżeli cicho, spokojnie, obojętni na wszystko, co dzieje się dokoła. Usłyszałem głosy ludzkie przybliżające się i gdy poznałem w nich trzy Niemki okoliczne (jedną z nich znam dobrze, była to Mala Engelbrechtówna), wstałem i poszedłem razem z nimi do wsi, zawiadamiając jednocześnie o wypadku ob. Ciurzyńskich, których zginęło czterech i ob. Deskową, której zabito męża i syna. Wreszcie i ja powróciłem do domu. Wtedy dopiero zrozumiałem, jak bardzo drogim wydaje się wszystko, co odzyskuje człowiek powracający „z tamtego świata”. Pogrzebem zajęła się ludność miejscowa. Żołnierzy i uciekinierów pochowano w grobie ogólnym, a swoich pochowała rodzina. Źródła
|