Wspomnienia

Wrzesień 1939 roku we wsi Dębsk Nowy w relacji Jana Wojdy

Data publikacji: 2011-12-11


Zamieszczone przez: Fred

Kiedyś przed laty na terenie dzisiejszego Dębska Nowego porastały duże lasy. Mały folwarczek znajdował się tu, gdzie ja teraz zamieszkuję. Po powstaniu styczniowym 1863 roku rząd carski przydzielił folwark i okoliczne lasy baronowi generałowi Kroft, za zasługi położone dla „uśmierenia polskiego miatieza”. Generał przyjeżdżał tu na odpoczynek i polowania w licznym towarzystwie. Zamieszkiwał w tym czasie w dużym drewnianym domu, w tym samym, w którym teraz rozmawiamy. Z czasem generałowi znudziło się przyjeżdżać w te strony. Sprzedał więc majątek Żydom, którzy przystąpili do wyrębu lasu. Pracujący przy wyrębie robotnicy przychodzili do tego domu po pieniądze, ponieważ Żydzi mieli tu swoja kasę. Stąd utarła się nazwa Dębsk-Kasa, a z czasem przylgnęła potoczna nazwa „Kaszurki”. Po jakimś czasie folwark i ziemię po lesie sprzedali Żydzi za bezcen Polakowi Szewczykowskiemu. Ten w 1912 roku rozparcelował majątek i sprzedał ziemię okolicznym mieszkańcom. Mój ojciec zakupił wówczas środek majątku z zabudowaniami i parkiem – razem 24 hektary. Kilka lat temu dałem zamężnej córce 6 mórg ziemi z sadem owocowym. Córka ziemię sprzedała i zamieszkuje we własnym domu pod Sochaczewem. Pozostałość ziemi przekazałem synowi Janowi, który wraz z żoną wybudował nowy, murowany dom mieszkalny. Z czasem dawny drewniak, w którym zamieszkuję z żoną, będzie zburzony. Pozostałością po dawnych czasach jest jeszcze obora i duży park. Nazwę Dębsk Nowy nadano tej miejscowości po pierwszej wojnie światowej.

5 września 1939 roku wojsko polskie zabrało mnie na podwodę aż pod Warszawę. W czasie drogi powrotnej widziałem cofające się oddziały naszego wojska. Wszystkimi drogami ciągnęły na wschód niezliczone ilości chłopskich wozów i uciekającej pieszo ludności cywilnej. Samoloty niemieckie latały bardzo nisko, siejąc śmierć i zniszczenie. Było to wszystko bardzo przygnębiające i nie wróżyło nic dobrego. Wróciłem do domu 12 września po wielu ciężkich przeżyciach w czasie nalotów lotniczych. W tym czasie w Łowiczu toczyła się już bitwa, która wkrótce miała ogarnąć i te strony.
Rano, w dzień czwartkowy przybyła do mojego ogrodu polska artyleria. Nie zauważyłem ile było dział. Wysokie rozłożyste konary starych drzew stanowiły dla artylerii naturalne zamaskowanie przed lotnictwem nieprzyjaciela. Po około dwugodzinnym odpoczynku artylerzyści wytoczyli działa na południowy skraj ogrodu i zaczęli strzelać w kierunku na Bzurę i Rawkę. Mając wojenne doświadczenie z 1920 roku, domyśliłem się, że artyleria wspiera walczącą piechotę. W tym czasie wysłałem żonę wraz z trojgiem dzieci wozem konnym w kierunku północnym, gdzie na razie było spokojnie. Pozostałem w gospodarstwie z bratem Henrykiem i ojcem, który był wówczas chory.

W nocy z czwartku na piątek artyleria, która stała za moim ogrodem przeszła do Gągolina Południowego. Wzięto mnie wówczas za przewodnika. W piątek, w ciągu dnia, przez Dębsk-Nowy przeszedł batalion piechoty polskiej, kierując się w stronę Bzury i Rawki. Wkrótce też dały się stamtąd słyszeć odgłosy walki. Strzelała artyleria i karabiny maszynowe. Nad Bzurą toczyła się bitwa, która zaczęła przybierać niekorzystny obrót dla naszych wojsk, a sytuacje zmieniały się z każdą godziną. Tego samego dnia wieczorem oddziały polskie wycofały się spod Kozłowa Szlacheckiego w kierunku zachodnim. Niebawem w moim ogrodzie pojawili się Niemcy, którzy przyszli z kierunku wschodniego od strony lasków Braki. Zajęli natychmiast pozycje strzeleckie za betonową podstawą ogrodzenia okalającego zabudowania i ogród, frontem na Gągolin Południowy.

W późnych godzinach wieczornych między piechotą polską okopaną przed Gągolinem a Niemcami zajmującymi pozycje w Dębsku Nowym i Kozłowie Szlacheckim Nowym zawiązała się gęsta strzelanina, która około północy przerodziła się w krwawy bój. Z obu walczących stron strzelały karabiny maszynowe i artyleria. Powstał ogromny huk wybuchów, szum i świst sypiących się pocisków. Na niebie wykwitły łuny pożarów. Po polskiej i niemieckiej stronie błyskały ognie odpalanych dział. Żołnierze polscy atakowali pozycje niemieckie z kierunku Gągolina Południowego i podeszli pod Dębsk Nowy na bardzo bliską odległość. Wydawało się, że Niemcy zostaną wyparci. Ale niestety… W czasie, kiedy Polacy atakowali odkrytym polem, Niemcy mieli dogodne pozycje strzeleckie i dużą ilość broni maszynowej. Uderzenie polskie załamało się przed samymi pozycjami niemieckimi. Bój trwał przez całą noc i przycichł dopiero rano. W sobotę około godziny 9.00 artyleria obu stron rozpoczęła ogień, potężniejszy jeszcze jak w nocy i zaterkotały karabiny maszynowe. Piechota polska poderwała się do ponownego natarcia. Ale i tym razem uderzenie polskie załamało się w ogniu artylerii i broni maszynowej. Około południa bój ustał.

W czasie tej bitwy siedziałem w głębokim betonowym silosie, który zachował się do dnia dzisiejszego. Silos chronił przed pociskami i miałem z niego możliwość obserwowania, co się wokoło dzieje. Z chwilą zakończenia walki Niemcy podpalili moją stodołę. Pożar rozprzestrzenił się i ogarnął drewniane bierwiona leżące na wierzchu silosa. Musiałem wyjść na wierzch. Na podwórzu pełno było żołnierzy niemieckich, którzy zdziwieni, skąd się nagle wziąłem, skierowali ku mnie broń i zaczęli wołać oficera. Ja zachowywałem się spokojnie i szedłem wolno w stronę obory, gdzie zacząłem spuszczać z łańcuchów krowy. Oficer niemiecki, widząc co robię, machnął tylko ręką i zakrzyczał do żołnierzy, aby mi dali spokój.

Od ojca który leżał pod szopą, dowiedziałem się, że Niemcy odnaleźli w piwnicy brata Henryka, którego odstawili na punkt zborny. Zabierano wtedy z wiosek wszystkich młodych mężczyzn, którzy nie uciekli przed bitwą. Popędzono ich najpierw do Żyrardowa, a później do obozu w Piotrkowie, skąd powrócili dopiero po miesiącu.

Wieczorem poczuliśmy się z ojcem głodni. Stodoła ze zbożem spłonęła, wszystkie zapasy, jakie były w domu, zabrało wojsko, tak że nie było co jeść. Wziąłem więc wiadro i poszedłem na pole wydoić pasące się tam krowy. W pobliżu drogi biegnącej do Patok zatrzymali mnie dwaj żołnierze niemieccy. Obok nich stał jeniec – żołnierz polski narodowości żydowskiej. Wszyscy oni stali nad rannym żołnierzem polskim w stopniu podchorążego leżącym na ziemi bez przytomności. Niemcy po namyśle polecili jeńcowi i mnie przewieść rannego do ambulatorium. Nie mogli jednak wskazać, gdzie ono się znajduje. Był już późny wieczór, więc wyraziłem obawę, że gdzieś po drodze mogą mnie Niemcy zastrzelić za kręcenie się między wojskiem. Kiedy jeniec przetłumaczył moje słowa żołnierzom, ci skierowali ku mnie broń i kategorycznie powtórzyli swoje polecenie. Chciałem jeszcze prosić, aby któryś z żołnierzy poszedł z nami, ale nie dopuścili mnie do słowa. Wóz i konie zabrała żona, wziąłem więc przodek starego nieużywanego wozu, wymościłem go słomą, ułożyliśmy na nim rannego, a następnie zaprzęgliśmy się z jeńcem do dyszla i ruszyliśmy na poszukiwanie ambulatorium. Za ogrodem Brzozowskiego natknęliśmy się na jadący konno sztab wyższych oficerów niemieckich. Niemcy przystanęli i popatrzyli a następnie wyminęli nas polem i bez słowa odjechali w swoim kierunku. Żołnierz-jeniec chodził od domu do domu. Ambulatorium nigdzie nie było. W gospodarstwie Bartaka była większa ilość Niemców, którzy zaczęli na mnie krzyczeć, że za kręcenie się między wojskiem grozi mi rozstrzelanie. Tłumaczyłem się, jak mogłem, że gdybym nie wykonał rozkazu tamtych Niemców, też mi groziło rozstrzelanie. Żołnierz-jeniec przetłumaczył moje słowa i dopiero wtedy przestano na mnie krzyczeć. Rannego kazano położyć w stodole na słomie. Żołnierza-jeńca zaraz zabrano, mnie zaś jeden z żołnierzy poprowadził do kuchni, gdzie dano mi jeść. Potem kazał przynieść ze stodoły słomy i położyć się spać. Zapowiedział przy tym, żeby nie wstawać, bo wartownik może mnie zastrzelić. Leżałem w pobliżu baterii dział na gąsiennicach i w tym sąsiedztwie czułem się niepewnie. Noc była widna i spokojna, że aż nie chciało się wierzyć, że trwa okrutna wojna. Wstałem rano w niedzielę, kiedy wśród Niemców zrobił się ruch. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, więc oddaliłem się w stronę swojego domu. Po drodze zatrzymał mnie jakiś żołnierz niemiecki, który dawał mi do ręki naczynie i pokazywał na pasącą się obok krowę. Zrozumiałem, że zachciało mu się mleka. – Nie umiem – odpowiedziałem i poszedłem dalej. – Neume, neume – słyszałem za sobą gniewny głos Niemca. Koło gospodarstwa Brzozowskich ujrzałem jadące w moją stronę cztery wozy z amunicją i eskortujących je żołnierzy. Bałem się powtórnego tłumaczenia się, dlaczego kręcę się między wojskiem i rozmyślałem gorączkowo, co zrobić. Na myśl przyszły mi słowa pozdrowienia niemieckiego, które pamiętałem jeszcze z czasu pierwszej wojny. – Morgen – powiedziałem zbliżając się do Niemców. – Morgen – usłyszałem w odpowiedzi, a jeden z Niemców zapytał: – Deutsch, deutsch? – Ja, ja – odpowiedziałem szybko i przyspieszyłem kroku, nie oglądając się za siebie.

Po trzech dniach tułaczki wróciła żona z dziećmi. Nie wiedziałem wtedy, że w stojącej w ogrodzie szopie ukryło się pięciu rannych żołnierzy polskich. Przyszli oni po kolei do mojej żony, która założyła im opatrunki. Mówili, że jak odejdą stąd Niemcy, to i oni udadzą się w swoje strony. Tak się złożyło, że w momencie zakładania opatrunku ostatniemu żołnierzowi, wszedł do izby Niemiec, który przejeżdżał na rowerze z Gągolina. Niemiec narobił krzyku, poszedł do szopy i odkrył tam pozostałych żołnierzy, a następnie udał się z powrotem do Gągolina. Wkrótce nadjechał stamtąd samochód ciężarowy, który zabrał rannych żołnierzy. Doniesiono mi też ze wsi, że w domu Sieradzkich leży trzech polskich rannych żołnierzy. Prosili, żeby ich odstawić do jakiegokolwiek szpitala, gdyż bez pomocy lekarza nie wyleczą ran. Poczułem się do obowiązku udzielenia im pomocy. Zaprzągłem więc konie do wozu, który wymościłem słomą, i ułożyliśmy na nie rannych. Miałem jednak na uwadze, jak niebezpiecznie jest kręcić się mężczyźnie między wojskiem. Namówiłem więc dwie kobiety, które wsiadły na wóz i powiozły rannych. Jeździli z nimi od wioski do wioski, ale nie chciano ich nigdzie przyjąć i odsyłano do następnej wioski. Rannymi zainteresowali się Niemcy dopiero w Dębsku, ale kazali niewiastom wieźć ich do Sochaczewa. Kobiety przeraziły się. Na szosie warszawskiej panował duży ruch samochodów i jazda konnym wozem w takim zgiełku była bardzo niebezpieczna. Uprosiły więc Niemców, którzy zatrzymali jeden z jadących samochodów, przenieśli na niego rannych i kazali kierowcy zawieźć ich do szpitala w Sochaczewie.

W niedzielę pozwolili Niemcy pogrzebać żołnierzy polskich poległych pod Kozłowem Szlacheckim Nowym A i pod Dębskiem Nowym. Leżeli na polu od nocy z piątku na sobotę i od sobotnich godzin przedpołudniowych. Rannym, którym starczyło na tyle sił, ciągnęli do zabudowań, gdzie udzielali im pomocy pozostali jeszcze mieszkańcy nie internowani do obozu. W ten sposób uratowano życie wielu żołnierzom. Przesądzony był jednak los ciężko rannych, nie mogących się poruszać o własnych siłach. Im nikt nie udzielił pomocy. Wtedy w niedzielę puściłem po wsi obiegiem zawiadomienie, że kto może, niech się stawi do pogrzebania zmarłych. Przybyło wiele osób, a między nimi i Kazimierz Kapusta. Przed pogrzebaniem zmarłych spisywałem nazwiska z tabliczek tożsamości i z dokumentów. W ten sposób pochowano wówczas 145 żołnierzy z czego 119 poległych pod Kozłowem Szlacheckim Nowym A i 26 pod Dębskiem Nowym. W czasie okupacji osobistym staraniem i z pomocą miejscowej ludności pod Kozłowem wystawiono żołnierzom pomnik. Poległych pod Dębskiem Nowym przeniesiono na cmentarz parafialny w Kozłowie Szlacheckim Starym.

Dużo żołnierzy polskich zginęło pod lasem Braki w miejscowościach Górki i Emilianów, gdzie też zostali po bitwie pogrzebani.


Źródła
Rękopis relacji z archiwum Piotra Aleksandra Kukuły w zbiorach rodzinnych Haliny Kukuły (w czasowym depozycie u Alfreda Nowińskiego).
Autor wspomnienia
Jan Wojda, mieszkaniec wsi Dębsk Nowy, pow. sochaczewski.
Data zebrania
dn. 17 czerwca 1977 r.
Zebrane przez
Piotr Aleksander Kukuła (1916-1979), uczestnik bitwy nad Bzurą w służbie 37 pułku piechoty, autor książki pt. "Piechurzy kutnowskiego pułku".